Wspomnienia

  

Rozmowa z Jackiem Tomaszewskim ps. „Jacek”


Julka: Mamy zaszczyt gościć dzisiaj pana Jacka Tomaszewskiego – prezesa stowarzyszenia kombatantów batalionu AK „Parasol”, a także  kawalera Krzyża Oficerskiego Orderu Odrodzenia Polski.

Pan Jacek Tomaszewski:  Krzyża Walecznych, Krzyża Powstania Warszawskiego i Krzyża Ogólnego za zasługi dla kraju. Zresztą niedawno mi przez prezydenta nadanego…

Andy: Prezydenta Komorowskiego czy jeszcze Kaczyńskiego?

JT: Komorowskiego, zresztą jestem z nim po imieniu, od bardzo dawna się znamy, polujemy razem. Chociaż wy to pewnie jesteście wszyscy obrońcy zwierząt. Wegetarianie tu są czy wszyscy jedzą mięso? No bo wiecie… Zanim się zje, to trzeba upolować. (Śmiech)

Wszyscy: Wiadomo, jesteśmy normalni i normalnie jemy mięso.

Julka: Czy mógłby się pan przedstawić?

JT: Nazywam się Jacek Tomaszewski, w konspiracji miałem pseudonim „Jacek”. W czasie powstanie okazało się, że jest trzech Jacków i był mały problem. Bo wiecie, ja siedziałem na wieży katedry polowej dlatego nazwano mnie Jacek z wieży.

Posłuchaj wypowiedzi pana Jacka Tomaszewskiego o walkach na Woli i Starym Mieście

Julka: To może pan rozwinie temat tej wieży, co się tam wydarzyło?

JT: Dziś wojsko się bardzo zmieniło, są najrozmaitsze systemy obserwacyjne i satelitarne metody podsłuchu. Ciche, niewykrywalne samoloty, które latają fotografują i bombardują bez udziału ludzi. Nawet już w tej chwili ludzie siedzą tysiące kilometrów dalej i sterują tym. Przecież prezydent Obama obserwował stracenie Bin-Ladena na żywo…

Krzysio: Był bezpośredni przekaz…

JT: No właśnie, dziś jest zupełnie inaczej, ale kiedyś trzeba było obserwować samemu, przekazywać wiadomości  itd. Ja musiałem siedzieć na wieży katedry polowej i patrzeć na ruchy oddziałów niemieckich wraz z kolegą. Więc opowiem od początku. Jak staniecie przodem do katedry to macie dwie wieże. Pod samymi tymi kopułami są takie okrągłe okna i jak się wejdzie na tą wieże to są tam drewniane belki na których siedzieliśmy. Ja wielokrotnie po wojnie chciałem zobaczyć jak tam jest teraz ale proboszcz mi zawsze odmawiał mówiąc że nie ma czasu. No nic i myśmy siedzieli na tych belkach z gońcem który miał 15 lat, no ale twierdził że ma 17. Wszyscy się „postarzali” żeby walczyć (śmiech). Na cztery strony świata można było obserwować.

Krzysio: Czyli to była taka dobra pozycja obronna tak?

JT: Właśnie tak. Na przykład w czasie pierwszej wojny światowej właśnie wszyscy snajperzy siedzieli na kominach, wieżach i obserwowali. Mój ojciec nazywał się Tadeusz i był zawodowym oficerem WP i miał takiego przyjaciela z którym walczył i który był obserwatorem. Ojciec był porucznikiem a ten obserwator nazywał się Kuźmiński i był stopień niżej od ojca. Siedzieli kiedyś na jakimś dachu i Kuźmiński  mówi, że on się przeniesie na komin obok bo stamtąd będzie lepiej widział. Ojciec chwile pomyślał i powiedział nie i do swojej śmierci nie wiedział dlaczego tak zdecydował. Minęło pół godziny i Ukraińcy zaczęli strzelać. Strzelała lekka artyleria, bum i komin się zawalił. Decyzja ojca uratowała Kuźmińskiemu życie. Kuźmiński do końca wojny dziękował ojcu.

Andy: Ojciec miał jakieś przeczucie z tym związane?

JT: Nie to chyba zwykły zbieg okoliczności. Wojna to coś takiego gdzie intuicja często bierze górę. Dzisiaj myślę że jest podobnie.

Julka: A wspomniał pan, że jeszcze raz chciałby pan pójść na tą wieżę to czy chciałby pan odnowić te wspomnienia? One nie są bolesne?

JT: Nie, bolesna to jest pamięć o śmierci mojego gońca na wieży. On miał na imię Jurek. Opowiem tą wzruszającą historię jego śmierci. Więc jak byliśmy na tej wieży to żeby się załatwić nie mogliśmy schodzić. zbezczeszczaliśmy , więc niestety na kościół który był pod nami (śmiech). To kiedyś chciało nam się, więc ja mówię do niego: Idź pierwszy ja tu jeszcze popatrzę, a on na to: Ależ panie kapralu pan ma iść pierwszy! Taka lekka kłótnia się wywiązała więc ja już mówię do niego: dobra już pójdę. Zszedłem po belkach i gdy wszedłem na 4 stopień zobaczyłem przez okienko że Niemcy odpalają tak zwane szafy. Ludność nazywała je też krowami.

Andy: To były wyrzutnie rakiet?

JT: Tak, to były trzydziestosześciolufowe działka, które wystrzeliwały pociski z napędem rakietowym. Niemcy nie strzelali cały czas, ale jak ja wszedłem na ten 4 czy 5 stopień to Niemcy zaczęli je odpalać na obszar Starego Miasta, więc faktycznie dla nas były niegroźne. Poza tym Niemcy nas nie widzieli. Ale ja się zatrzymałem, coś mnie tknęło, byłem wtedy już dosyć ostrzelanym żołnierzem z dużym doświadczeniem, mogę to z całą odpowiedzialnością powiedzieć. Jak ten pocisk startował to on leciał w górę i wydawał inny dźwięk niż jak spadał. I wszystkie pociski lecące nad Stare Miasto leciały w górę i jeden z tego co słyszałem skręcił w stronę naszej wieży. Zatrzymałem się z przestrachem i już wiedziałem że uderzy w wieżę. Zeskoczyłem z tych belek wprost do kościoła. To było jakieś 6 metrów. Odbiłem się od ziemi i uderzyłem w kolano, zresztą do dziś mi dokucza, dlatego chodzę z tą piekielną laską. Podczas skoku usłyszałem że wieża została zniszczona. Mój goniec niestety nie zginał na miejscu. Był strasznie poparzony, bo to był pocisk zapalający. Miał całe ciało spalone, zwęglone. Jak się nad nim pochyliłem, to słyszałem co szepcze. Praktycznie nic nie widział. Miał wypalone oczy. Jak siedziałem koło niego do powiedział, że mieszka na rynku starego miasta i żebym dał znać jego matce. Ja szybka pobiegłem na rynek i podszedłem do jakiegoś człowieka i mówię mu nazwisko. A on mówi: Tak, tak przed chwilą był nalot. Pod tą kupą gruzu leżą. Wszystkie kamienice były powalone. Mama Jurka nie żyła. Wróciłem więc do niego i nie chcąc go martwić powiedziałem, że w tej chwili mama się kimś tam opiekuje, bo wiedziałem, że już umiera. Także zginęli mniej więcej w tym samym czasie.

Julka: A powiedział pan, że niestety nie zginął od razu i czy wtedy była jakaś możliwość by przeżył?

JT: To oczywiście zależy od zranienia. Byli ludzie, którzy mieli oderwaną nogę i rękę, a przeżyli. Wybuchy pocisków artyleryjskich, bomb lotniczych, czy rakiet działają bardzo różnie. Taki jest profesor stomatolog nazywa się Spiechowicz – on dłubie ludziom w zębach. I on podczas wojny był bardzo ranny w brzuch. Zbadał go lekarz i powiedział, że nie żyje. Wynieśli go więc do kostnicy takiej prowizorycznej na Żoliborzu. No i stary emerytowany lekarz, się pyta tych co nosili zwłoki, Gdzie wy je składujecie. A oni tam pokazali taką szopę, starą rozpadającą się. Zbadał tego Spiechowicza i krzyczy: „Przecież on żyje!”. Ruch się zrobił no i do dziś jest profesorem stomatologii i męczy ludzi (śmiech).

Krzysio: Pan mówił że to był 15-letni goniec który mówił, że ma 17 lat, wiemy że w AK były dzieci które miały praktycznie 12-13 lat. Chciałbym się dowiedzieć jak wyglądał podział obowiązków. Co już mógł robić 14-latek, a czego jeszcze nie mógł?

JT: Nie było takiego podziału… Pamiętam taką historię. Czwartego dnia powstania, był ciężko ranny dowódca odcinka ulicy. I nowy dowódca już pierwszego dnia zdjął z linii frontu wszystkie dzieci. Zrobił z nich oddział ale wyprowadził poza teren bardzo niebezpieczny. Zmieniając trochę temat. Jest taka sprawa, że jak przechodzi gdzieś wojsko, nawet jak nie ma wojny, to dzieci do niego ciągną. Jak miałem 10-12 lat to mnie ojciec często zabierał na manewry. W tym okresie co był dowódcą 6 pułku ciężkiej artylerii we Lwowie, był pułkownikiem. Także ja czułem wtedy na własnej skórze co to jest wybuch ciężkiego pocisku artyleryjskiego i na jaką odległość lecą odłamki. I ten właśnie wybuch rozrywa pancerz i fragmenty żelastwa lecą na 300-400 metrów, pole rażenia jest bardzo duże. Szczególnie jak to jest 100 czy 155 mm działo. Można stać 200 metrów dalej a głowę może urwać.

Andy: A gdzie pan mieszkał w młodości, mówił pan, że pański ojciec był dowódcą artylerii we Lwowie, w takim razie mieszkał pan tam?

JT: Jak się urodziłem to mój ojciec był wykładowcą na wyższej szkole wojennej już miał ukończoną tą szkołę i został wykładowcą. Był bardzo często przenoszony, to jest przecież dola każdej rodziny oficerskiej. Urodziłem się w Warszawie w szpitalu na ul. Żelaznej. Potem przenieśli ojca do Bielska Białej na dowódcę 26 pułku artylerii lekkiej tak zwanego PAL-u. Tam były te słynne 75-tki, które potem miały świetne zastosowanie w kampanii wrześniowej, były bardzo zwrotne i można było je z łatwością przemieszczać. W 1939 roku rozwaliły wiele czołgów szwabskich. Ale to taka dygresja. Potem ojciec był przeniesiony na szefa sztabu DOK (dowództwa okręgu korpusu) do Krakowa. Polska była wtedy podzielona na 7 korpusów. Mój ojciec był dowódcą piątki – piątego okręgu Kraków. Tam zacząłem chodzić do szkoły przez 4 lata. Potem wreszcie przenieśli tatę do Lwowa, gdzie mieszkaliśmy 2 i pół roku. Potem wróciliśmy do Warszawy. Gdzie tata został dowódcą naczelnym Legii Akademickiej – tam przysposabiano wojskowo studentów. W 1939 roku ojciec był w rezerwie wyższych, dyplomowanych dowódców.

Andy: To może jeszcze jedno pytanie ode mnie. Miał pan 12 lat jak wybuchła wojna tak?

JT: Już prawie 13, urodziłem się w lutym i…

Andy: OK, więc jak pan wspomina wybuch wojny, jakie uczucia pan pamięta jak Niemcy napadli na Polskę?

JT: Mój ojciec napisał książkę pod tytułem „Byłem szefem sztabu obrony Warszawy”. Bardzo zresztą ciekawa. Tak nawet kiedyś na uroczystości jakiejś w łazienkach królewskich wręczyłem pani prezydentowej tą książkę. I pan prezydent bardzo się cieszył i mówił że nawet włączył tę książkę do biblioteki rodzinnej…

Andy: To może powie nam pan o tych uczuciach?

JT: Ta książka się zaczyna: „O godzinie 9 rano mój trzynastoletni syn wpadł do mojej sypialni wołając: Tatusiu wybuchła wojna!” (śmiech). Ja się wtedy bardzo cieszyłem. To co wcześniej powiedziałem, że dzieci ciągną za wojskiem…

Andy: Ale co pan wtedy myślał sobie, czy pan nie pamięta?

JT: Nie wiem co pomyślałem… Cieszyłem się strasznie, że jest wojna…

Andy: Cieszył się pan, że rozgromimy Niemców? (śmiech)

Krzysio: Że będzie wreszcie okazja do pobicia odwiecznego wroga? (śmiech)

(śmiech Julki i Qtra z daleka :D)

JT: No tak coś w tym rodzaju (śmiech). No ale trudno mi powiedzieć już nie pamiętam i nie wiem co myślałem ale na pewno byłem bardzo zadowolony… oczywiście dzień za dniem moje zadowolenie gasło gdy Niemcy byli coraz bliżej. Potem się zaczęły naloty, zaciemnienia, ograniczenie wolności, więc pod koniec kampanii daleko mi było do radości…

Krzysio: Miał pan 13 lat w 1939, a do konspiracji wszedł pan w którym roku i kto pana wprowadził?

JT: Ja byłem zaprzysiężony w grupach szturmowych przez Harcerstwo. To był sylwester 1943 roku kiedy wszedłem do konspiracji i stałem się żołnierzem i zaczęła się praca…

Krzysio: Czyli wszedł pan przez Szare Szeregi?

JT: Można tak powiedzieć… Ponieważ zawiadomiono mnie, że przez pół roku będzie szkolenie, ale z bronią będziemy mieć do czynienia dopiero po pół roku. Są to grupy szturmowe, więc broń dostaniemy do akcji na przykład w akcji na Kutscherę… o i tutaj była nieoceniona rola kobiet, która jest za słabo moim zdaniem opisana. Bez kobiet nie byłoby aż takiej Armii Krajowej. Były utajnione magazyny broni. Łączniczka (zawsze to były kobiety, prawie zawsze) dostawała adres, pobierała broń, taką jaką była do danej akcji potrzebna i gdzieś w zupełnie innym miejscu przekazywała ją innym uczestnikom danej akcji. Po czym odbierała broń w ustalonym miejscu, nigdy w tym gdzie była wydawana i odnosiła z powrotem do magazynu. Chodziło o to, żeby uczestnicy akcji wiedzieli jak najmniej, że nawet pomimo schwytania i tortur, to informacje się urywają i żołnierz nie wie gdzie jest magazyn. Łączniczki nosiły broń w siatkach, w torebkach. Chłopak brał albo za pasek, albo niektórzy mieli kabury. Chyba, że ktoś miał pistolet maszynowy to wtedy zakładano płaszcz, żeby nie było widać, a w lato gorąco. No ale dawali radę. Choć na przykład z takim pistoletem maszynowym to trudno chodzić, obija się o nogi…

Andy: A pan chodził z takim pistoletem maszynowym?

JT:  Dwa czy trzy razy, ale najczęściej miałem bardzo przydatne filipinki – ciężkie granaty. Straszny huk, jakby z armaty i bardzo dużo dymu, kilkanaście sekund, nie wiadomo gdzie Niemcy, czy nasi uciekają w lewo czy w prawo, bardzo kamuflażową miały rolę te granaty. Bardzo duży podmuch był tego granatu… Przecież one miały pół kilo trotylu w sobie!!! Granaty w ogóle były zaczepne i obronne. Teraz jest trochę więcej rodzajów

Krzysio: Skoro jesteśmy przy kwestii broni, to jeśli chodzi AK czy rzeczywiście największym problemem były małe jej ilości?

JT: Nie, bardzo dużo kupowano broni.

Krzysio: Skąd?

JT: Od Niemców, ludzie są łasi na pieniądze. Nie od każdego Niemca rzecz jasna, od Gestapowca raczej nie. Ja co prawda nigdy nie uczestniczyłem w zakupie broni, ale wiem, że często nie to zdarzało. Pistolety, na przykład parabellum czy inne tego typu, kosztowały zdaje się 3 tysięcy złotych. Ale to były już indywidualne działania, człowiek zbierał pieniądze, a potem zawiązywał kontakt i kupował. To właśnie „Minoga” wprowadził mnie do „Parasola”. Naprawdę nazywał się Florczak, Witold Florczak.

Andy: Coś obiło o uszy mi się to nazwisko…

JT: Nie jest tak bardzo znane, ale moje zresztą też, mój tata mawiał „Kowalskich myśmy nie prześcignęli, ale Tomaszewskich też jak psów” (śmiech).

Krzysiek: Czy otrzymywaliście jakieś zrzuty? Na przykład broni? Od naszych, teoretycznie, sojuszników? Na przykład od Anglii?

JT: Były zrzuty, były zakupy, były zdobyte w walce, były na pobojowiskach z 1939 roku, to był szereg dróg dopływu tej broni. Oczywiście, że tej broni było za mało, ale te oddziały, które były przeznaczone do bezpośredniego użycia broni, jak nadejdzie powstanie… bo wyobrażano sobie, że to ogarnie natychmiast całą Polskę. A jednak tak się nie stało. Owszem mieliśmy wrogów na przykład „wyzwoliciele” czyli ta Armia Czerwona

Andy: Oj ruscy, to jeszcze gorzej z nimi niż z Niemcami…

JT: No tak…

Julka: Czy powstańcy wiedzieli, że Armia Czerwona czeka za Wisłą?

JT: Nie, to praktyka pokazała. Bardzo dużo było zaaresztowanych, całe oddziały były aresztowane.

Krzysio: Podobno z całego kraju nadchodziła pomoc, a Ruscy ich rozbrajali. Czy to jest prawda?

JT:  Nie no, nie z całego kraju. Jakaś dywizja na swoim obszarze działania oszukiwała, podpisywała fałszywe dokumenty, porozumienia, na przykład wcielania i udawali, że wcielają jakiś oddział do polskiego wojska. Też bardzo proszę pamiętać, że wiele ludzi było przymusowo wcielanych do wojska. Zwłaszcza z ludzi mieszkających na wsi. Przychodziło paru żandarmów i zabierali chłopaka tam około 20 lat i wcielali go do wojska. I znowu to jest strasznie trudno opisać, bo nie było żadnego schematu, bardzo różnie bywało. Byli i tacy, którzy dobrowolnie się zgłaszali do punktów poboru, ale bardzo dużo było przymusowo branych. Różne były reakcje na służbę wojskową, jedni uciekali od niej, a drugich do niej ciągnęło. Jak mój ojciec był dowódcą 6 pułku artylerii ciężkiej, to był taki chłopak z głębokiego Polesia, który kiedy przyjechał do Lwowa to po raz pierwszy szedł po schodach. Miał 18 czy 19 lat. Na Polesiu wtedy były olbrzymie bagna, mieszkali w tych lepiankach, niektóre miejscowości były całkowicie odcięte od reszty kraju.

Krzysio: Różni ludzie z różnych powodów brali udział w Powstaniu. Czemu pan postanowił wziąć w nim udział?

JT: Ja już byłem przez 2 lata żołnierzem, byłem już wyszkolony, brałem udział w akcjach, w rozbrajaniu, w paleniu samochodów niemieckich. Byłem przygotowany jako żołnierz.

Andy: Nie mógł pan po prostu się poddać okupantowi? Czuł pan, że musi pan walczyć?

JT: Ja wam powiem tylko tak, ja marzyłem, że jeśli ojciec pójdzie do niewoli niemieckiej, a był szefem sztabu Warszawy w 39 roku, to swój pistolet pozostawi mnie, ale przekazał go bratu matki.

Krzysio:  Musiał być pan zawiedziony.

Andy: A czy uratował pan kiedyś komuś życie w czasie wojny?

JT: O, dziesiątki razy.

Andy: A może pamięta pan jakąś najciekawszą historię?

JT: (po chwili ciszy) No już przez mój mózg kilkanaście takich sytuacji przeszło, ale to strasznie przykre sprawy. Pomagałem kiedy wydobywać zasypaną starszą panią, bardzo grubą. Mnóstwo pyłu ceglanego i tynku miała po prostu wbitego w ciało. Mnóstwo tego było… I wybuch tego jakiegoś pocisku, nie wiem jakiego, spowodował, że była tak otoczona tym gruzem, że mnóstwo tego było wbitego w jej ciało.

Andy: I pan ją uratował? Przeżyła?

JT: Czy uratowałem… no pomagałem… trudno powiedzieć. Wydobyliśmy ją i ona była przytomna. Była przerażona, ale była przytomna. Ale nie wiem co się z nią dalej działo.

Julka: Chciał pan wiedzieć w takich momentach co się dalej stało z tymi ludźmi? Człowiek zastanawiał się wtedy nad tym?

JT: Ja bardzo szybko traciłem z tym kontakt. Już padała Wola, to był przedostatni dzień działań na Woli. Potem nastąpiło wycofanie się stamtąd naszego oddziały. Zawołał mnie jeden z dowódców kompanii i powiedział, że tam jedna kobieta rodzi i czy przeczytałem „Przeminęło z wiatrem”, bo tam był opisany cały poród. Odpowiedziałem, że czytałem, na co on „No to sobie poradzisz” (śmiech). Ja i taki chłopak, mieliśmy 17-18 lat no i musieliśmy przyjąć poród. Ta młoda kobieta nami kierowała no i urodziło się to dziecko. Na szczęście matka była bardzo zdrowa (po chwili ciszy śmiech). No ale przewieźliśmy ją na Stare Miasto i kontakt się urwał. Nie wiem czy ona przeżyła, czy dziecko przeżyło.

Andy: Może pan pamięta jeszcze jakąś ciekawą historię z czasów okupacji? Jakąś anegdotkę, coś ciekawego.

JT: Na przykład… tylko to jest dość okrutne… (zerka na Julkę i Zosię)

Julka: Damy sobie radę.

JT: Dacie? No to dobrze. Kobiety były często dużo bardziej odporne, więc myślę, że ty też. Oczywiście nic nie chcę ujmować mężczyznom, ale „Zojda” potrafiła podciągnąć się pod niego, wziąć 80-kilogramowego mężczyznę, narzucić na siebie i przez 120 metrów go wynieść z pola walki… Czasami niosła i nieboszczyka… A to przecież zawsze było chuchro, zawsze była szczupła, szalenie odważny człowiek.
O, albo taka historia, opowiadała mi ją „Niusia”. Czerniaków, ja tam nie byłem, jest już zakończona walka, ale Niemcy wyłapują Powstańców. Patrzyli kto jest przebrany… no kto ma na przykład opaski. I po jednej stronie ulicy stoją ludzie, wyrzuceni z mieszkań, a po drugiej stronie prowadzonych jest kilka łączniczek, tylko ręce miały związane. I krzyczały do tych ludzi „Nie pokazujcie się w mundurach, zdejmijcie opaski, bo was natychmiast pojmą, nas prowadzą na powieszenie”.  No więc łączniczki z tej grupy ludzi wpadły do jakiegoś otwartego mieszkania i przebrały się szybko. Wychodzą z powrotem do ludzi, skręcają w ulicę gdzie prowadzili tamte łączniczki, przeszły 100 metrów, patrzą… a one już wiszą. Szły, wiedziały, że będą powieszone, bo złapali je z opaskami, ale wiedziały, że trzeba koleżanki ostrzec, żeby broń Boże się nie zdradziły.
Albo inna historia. Woła mnie jeden z oficerów i pyta czy wiem gdzie jest domek doktora. A wszystko teraz tam się zmieniło, wielu miejsc nie tam nie poznaję. W ogóle. Ale wtedy wiedziałem gdzie to jest. Z tym, że w budynku obok w piwnicy było stanowisko niemieckich karabinów maszynowych. No i na miejscu mi mówią: „Tylko się nie wychylaj, bo cię od razy zastrzelą!”.  No a ja mówię: „No dobrze, ale ja muszę iść do tego domku doktora”. „To w nocy się przyczołgasz” – odpowiada. Ale ja mówię, że muszę bardzo szybko donieść ten meldunek. Był bardzo ważny, trzeba go było szybko zanieść.
A była taka sytuacja, że tam na drodze było kilku postrzelonych, a jeden dostał w głowę, osunął się i siedział… Na wojnie przeróżnie się dzieje… Siedział i tak się kiwał tylko, mózg mu tylko wyciekał na ziemię… Więc wymyśliłem, że dobiegnę do niego i wywrócę się. Bo był najbliżej nam postrzelonym. Te 4 czy 5 metrów mogłem przebiec. A potem zorientowałem się, że powierzchnia… to trzeba bardzo uważnie się przyglądać, żeby zauważyć wszystkie dołki czy wzniesienia, bo na pierwszy rzut oka tego nie widać. A wystarczy małe obniżenie, żebym mógł się tamtędy przyczołgać. Pokazali mi w których oknach są te karabiny, było ich dwa, no i ja powiedziałem, że podbiegnę i udaję, że się wywracam…. Wywróciłem się na wysokości tego nieszczęśnika… i potem… leżałem jakieś 10 minut. Niemiec przy karabinie wiedział, że tam jestem, nie wiedzieli czy nie żyję, czy się zaraz poderwę. A ja leżałem 10-12 minut. Potem odskoczyłem do takiego zagłębienia terenu, taki nisko skulony… No i potem już tak bardzo nisko skulony, prawie z drugiej strony, doszedłem do tego domku doktora. A informacja była bardzo ważna, bo mówiła, że jak się tylko ściemni, to mają się stamtąd natychmiast wycofać. A jak jest rozkaz do wycofania się, to trzeba go przekazać jak najszybciej, żeby jakiegoś głupstwa nie zrobili. Żeby zaczekali do zmierzchu czy do nocy i wtedy się wycofali. Zwłaszcza, że Niemcy zamykali swoją aktywność. Byli bardzo ostrożni, walczyli tylko w dzień.

Andy: Bali się nas. Polaków!!!

JT: Techniczna przewaga uzbrojenia taka była Niemców, że mogli prowadzić ostrzał na chyba trafił, taki nękający ogień artyleryjski, cały czas gdzieś jakiś pocisk spadał. Ja zacząłem pisać, bo już bardzo na mnie naciskano, ponieważ jak ja poszedłem na OPZ, słyszeliście taki pseudonim „Gaton”? Nie? On przeżył wojnę, to był cichociemny zrzucony w celu zorganizowania tu na miejscu pracowni fałszywych dokumentów. On przeszedł bardzo dobre wyszkolenie, rozbudował bardzo tę pracownię i rzeczywiście świetnie fałszowali te dokumenty. A wiecie kto to byli śledzie? To byli żołnierze, którzy uciekli z niemieckich obozów jenieckich, Polacy, Amerykanie, Anglicy. Mimo, że byli świetnymi żołnierzami, nie radzili sobie w ukrywaniu się. Żona „Gaton’a” właśnie ukrywała takich ludzi.

Krzysiek: A czy uważa Pan, że powstanie było słuszne? Bo ostatnio pojawiło się wiele głosów, wielu ludzi zaczęło rozpowiadać, że to był bezsens, wielka strata itd., co Pan o tym sądzi?

JT: To ja może za chwilę powiem, bo to złożony temat jest. Dane personalne i przebieg służby Jacka Tomaszewskiego. To są takie dane o ojcu i matce, Przebieg służby do wybuchu powstania Warszawskiego: Zostałem zaprzysiężony i wcielony do grup szturmowych Szarych Szeregów 1 stycznia 1943. Przysięga w domu przy ulicy Mickiewicza 30 wejście od ulicy Kniaźnina.
Pierwsze półrocze 1943 to wykłady obejmujące regulamin obowiązujący w przedwojennym Wojsku Polskim a następnie szkolenie z zakresu wielkiej dywersji. Jednocześnie udział w akcjach Małego Sabotażu: Nocne rozklejanie afiszy, napisy kredą na murach, ulotki itp. itd.
Brałem udział w 7-8 akcjach nocnych i kilku dziennych, daty nie pamiętam. Rozprowadzałem też po końcach Kercelaka. Słyszeliście o tym?

Andrzej: To był taki targ tak?

JT: Tak, na Woli. Właśnie na przykład tam można było kupić broń. Paru ludzi kiedyś wpadło na tym, bo Niemcy wiedzieli, że my tam tą broń kupujemy. W każdym razie rozprowadzałem na Karcelaku dodatek nadzwyczajny „Hiszpania wypowiedziała wojnę”. Hiszpania oczywiście żadnej wojny nie wypowiedziała, tylko były takie główne tytuły, w ciągu kilku minut ludzie na targu mi 100 sztuk wydzierali, chyba po 2 złote dawali za nie. Z końcem czerwca 1943 zakończyłem szkolenie. W sierpniu na zarządzonej zbiórce mojej drużyny otrzymaliśmy pierwsze zadanie z bronią w tzw. akcji rozbrajania żołnierzy armii niemieckiej. Z ochotników drużyna liczyła 8 osób, wybrano 4 żołnierzy. Otrzymaliśmy pistolety, rejon rozbrajania: Żoliborz. W ostatniej prawie chwili przed godziną policyjną wypatrzyliśmy 2 żołnierzy niemieckich w okolicy pętli tramwajowej na końcu ulicy Mickiewicza, ta pętla istnieje do dzisiejszego dnia. Niestety, gdy podeszliśmy i krzyknęliśmy „Hende Hoh!” otworzyli gwałtowny ogień z pistoletów. Było ciemno, nie widzieliśmy że wyciągnęli pistolety z kabur. Oni też nie wiedzieli co my będziemy robić. Otworzyliśmy ogień również, tzn. dowódca i ja. Po paru sekundach, to bardzo szybko się rozgrywa, dowódca wydał rozkaz odwrotu. On w pewnym momencie upadł, ja myślałem że został trafiony, ale krzyknął tylko w nogi, udawał że dostał, przerzucił trochę uwagę Niemców na mnie, ale czasem i tak trzeba. Nie odnieśliśmy strat, ale po paru tygodniach dowiedzieliśmy się że jeden z sierżantów zmarł z odniesionego postrzału. Na przełomie sierpnia i września brałem udział w akcji przygotowywanej z wielkim rozmachem, akcji nocnej spalenia nowych baraków przy stacji kolejowej Dworzec Gdański. Akcja się nie udała, gdyż baraki nie spłonęły. Po odkryciu we mnie zdolności obserwacyjno-wywiadowczych parokrotnie zostawałem brany na takie akcje. 22 listopada uczestniczyłem w grupie minerskiej w akcji  na […] już w składzie bataliony „Zośka”. Zadanie zostało w 100% wykonane, zginęło około 100 Niemców. W ramach akcji „Wieniec” brałem udział w akcji spalenia niemieckiego samochodu osobowego na trasie do Modlina. Kierowcę, młodego Niemca bez broni puszczono wolno, samochód spalono. W tym okresie mojej matki przy ul. Niecałej zostało użyte po  zakończeniu akcji radiofonowych. Dziś radio to miniaturka, kiedyś to były całe szafy, to trzeba było zmagazynowane, potem była akcja, było to użyte a potem trzeba było to gdzieś schować, wybrano mieszkanie mojej matki. Zostało ono użyte jako częściowy magazyn, w ciągu tygodnia stopniowo magazyn zlikwidowano.

Julka: Czy te dokumenty, które Pan czyta są gdzieś udostępnione?

JT: To jest złożone w sekcji historycznej środowiska, nie chętnie to dają, aczkolwiek można je dostać.

Krzysiek: Pan powiedział, że puszczono tego młodego Niemca wolno, czy to często było tak,  że ich nie zabijano?

JT: Tak. On nie miał broni, gdybym ja go zabił, to byłbym mordercą, gdyby on był posądzony i skazany, to inna sprawa, przecież jak bym zamach na Kutschera to najpierw odbył się nad nim sąd, został skazany i dopiero zabity.

Krzysiek: A na odwrót? Czy Niemcy puszczali wolno Polaków? Czy ,na przykład, gdy Niemcy złapali Polską łączniczkę bez broni, to chyba jej nie puszczali tylko zabijali na miejscu!

JT: No tak, ale to byli Niemcy, oni byli mordercami. Jeśli Niemcy mnie zaatakowali a ja miałem pistolet, to oczywiście musiałem strzelać, ale gdyby nie znaleźli u mnie pistoletu to nie zacząłbym do nich strzelać.

Julka: A czy nie było takiej nienawiści? To Niemiec, trzeba go zabić!

Andrzej: To chyba oczywiste…

JT: No tak, oczywiście, że czuliśmy nienawiść, ale ludzie nauczyli się, że cenne jest życie. Trzeba było zachowywać się tak, żeby nie stwarzać zachęty dla Niemców, na przykład w Krakowie to wszystko było bardzo trudne, to miało być pierwsze miasto, ponieważ tam były te wszystkie zabytki, Niemcy uważali że oni to pobudowali, tam był na 5 Polaków 1 Niemiec, a w Warszawie na 1 Niemca 100 Polaków. Warszawa miała być zlikwidowana jako wielkie miasto, oni mieli przygotowane plany na to wszystko. „Jesienią 43’ roku wobec znacznego wzrostu terroru (rozstrzeliwania na ulicach, itd.) i represji okupanta gen. Bór-Komorowski wydał rozkaz zejścia do głębokiej konspiracji, zawieszenia szkoleń i akcji z wyjątkiem tych zaakceptowanych przez dowództwo Kedywu. Ja na wyraźny rozkaz nie zostałem tym objęty i przeszło 2 miesiącu pełniłem służbę. 3-krotnie dostarczałem broń, około 12-13 razy przekazywałem ustne lub pisemne polecenia/rozkazy. Rozkaz komendanta zaczęto jednak stopniowo odwoływać, zwłaszcza po akcji Kutschera. W połowie grudnia na zbiórce mojej drużyny w mieszkaniu „Małego Jurka” czyli Ryszarda Hoffmana przy ul. Gdańskiej 2 pojawił się dowódca batalionu „Jerzy” Kapitan Białołus i tam w pewnym momencie otrzymałem rozkaz wystąpienia, a „Jerzy” oznajmił, że za całość służby a zwłaszcza za udział w akcji pod Szymanowem oraz służbę podczas „Ciszy” zostaję wyróżniony nadaniem stopnia Kaprala z pominięciem stopnia Starszego Strzelca. Na przełomie lutego i marca 44’ „Mały Julek” oznajmił mi, że zostaję przeniesiony do batalionu  AK „Parasol”. Przyjęcie nastąpiło niezwłocznie, a przyjmującym został Witold Florczak, dowiedziałem się, że zostaję skierowany na szkolenie „Wielkiej Dywersji”. Gdy powiedziałem, że go już odbyłem odpowiedzią było machnięcie ręką i słowa „To było Przedszkole!”. Rzeczywiście, okres tego szkolenia był o 100% rozszerzony: Ćwiczenia z ratownictwa medycznego, niesłychanie ważna rzecz. Ja bardzo dobrze robię zastrzyki, ktoś chce może? Ćwiczenia w terenie, stosowanie trucizn, niektóre instrukcje z zakresu wywiadu. Wykłady odbywały się najczęściej w domu mojej matki przy ul. Niecałej. Kurs „Wielkiej Dywersji” ukończyłem w czerwcu, w tym samym czasie zdałem małą maturę, w gimnazjum im. Batorego. Po przeniesieniu do „Parasola” nie brałem udziału w akcjach zbrojnych, otrzymywałem polecenia rozpoznawania różnych obiektów, np. niemieckich biur i magazynów mundurowych w nieistniejącym już pasażu koło Arsenału, czy apteka Mendego na Krakowskim Przedmieściu. To była niemiecka, bardzo dobrze zaopatrzona apteka, ale kilkanaście dni przed Powstaniem wszystko zostało z niej wywiezione. A ja to rozpracowywałem, ile tam Niemców, w jakich godzinach przychodzą itd. Obserwowałem też osoby lub przejazdy samochodów. Na koniec chciałbym dodać, że w okresie służby w batalionie „Zośka” uczestniczyłem w drugiej połowie 1943 roku w zebraniach dyskusyjnych na rożne tematy, np. granice Polski po wojnie, przestawienie się po Powstaniu z walki zbrojnej na pracę społeczną, zawodową i naukę, stosunki ze Związkiem Radzieckim w aspekcie Katynia itp. itd. Spotkanie te, jak dowiedziałem się po wojnie, „Wacek”, z-ca Stanisława Bronieckiego „Orszy”. Jan i jego rodzina stali się parę lat po wojnie moimi i mojej żony przyjaciółmi.
Powstanie Warszawskie: Zgłosiłem się pierwszego sierpnia przed godz. 17. Na Woli w hali fabrycznej, gdzie otrzymałem pistolet FN kaliber 7 z ośmioma nabojami.

Krzysiek: Tylko z ośmioma nabojami?!

JT: Tak, z ośmioma, to było bardzo dużo, można było ośmiu Niemców zgładzić.

Andrzej: Jak wyglądało Pańskie życie po wojnie? Czy był Pan jakoś represjonowany przez komunistów?

JT: Byłem raz aresztowany, ale nie bili mnie. Po wojnie zgłaszałem się do pracy w różnych instytucjach, ale jak dowiadywali się, czemu byłem aresztowany to tylko „do łopaty” chcieli mnie zatrudnić. Nigdy nie należałem do partii, chociaż dostałem taką propozycję. Myśmy z żoną wrócili w 1948, moja żona zmarła w 1966, a powiedzmy że w 1990 r. nastała tzw. „Wolność”. Ale ja nie chcę się mieszać w sprawy polityczne.

Krzysiek: A jak często bierze Pan udział w jakichś uroczystościach, czy często jest Pan na nie zapraszany?

JT: Bardzo często, za często, już mam tego serdecznie dosyć.

Krzysiek: A czy dostaje Pan jakąkolwiek pomoc ze strony Państwa?

JT: Ze strony Państwa nie, tylko ze strony środowiska. Ale, ja nie chcę narzekać, chociaż byłoby dużo do narzekania.

Andrzej: A na zakończenie, jakie przesłanie chciałby Pan przesłać nam, naszemu pokoleniu?

JT:  To jest rzecz, która nie raz jest dyskutowana: Przecież mnie dom przygotowywał to tego, mój ojciec był legionistą, moja matka też była obeznana, ustawowo wcielało się do armii kobiety też.
Ale co ja Wam będę opowiadał, bądźcie tacy, obserwujecie, pytacie. Wiecie przecież nie będzie tak, że powiecie „No, rozmawialiśmy z Panem Jackiem Tomaszewskim, my wszystko już wiemy”, musicie to wszystko przemyśleć.

Andrzej: Tak naprawdę prawie nic nie wiemy.

Krzysiek: Jak to ktoś kiedyś powiedział, „to co wiemy, to tylko kropelka, to czego nie wiemy, to cały ocean”.

JT: No, ładnie powiedziałeś. Ja zacząłem coś na temat swojego życia, ale to samo przychodzi kochani.

Krzysiek: A czy jest Pan zapraszany na jakieś uroczystości związane z II wojną światową za granicą?

JT: Było trochę, do mniej więcej przełomu bierutowskiego. To co się działo w Polsce miedzy 45’ rokiem a przewrotem gomułkowskim, to było zupełne inne życie. To był komunista, ale ja go widzę jako Polaka. On był cały czas naciskany przez Rosjan.

Andrzej: Ale wszyscy co rządzili w Polsce byli agentami.

JT: Nie, nie np. Bierut był agentem. W Wojsku Polskim było jednak wielu oficerów, którzy byli prawdziwymi patriotami.

Krzysiek: No, dostajemy już dyskretne sygnały, żebyśmy kończyli.

JT: Dobrze, tu już nie będę przedłużał, bo może już się nudzicie.

Krzysiek: Nie, my tutaj sami ochotnicy, nawet jeszcze kiedyś z wielką chęcią jeszcze byśmy z Panem rozmawiali lub jeszcze kiedyś się spotkali.

JT: Ja również bardzo chętnie się spotkam, ale żeby nie było to tak że „O, Tomaszewski idzie!!”

Krzysiek: No, ale jednak ludziom takim jak Pan, należy się cześć.

JT: Hah, tak i podwójna porcja.