Wspomnienia

  

Rozmowa z Ryszardem Góreckim ps. „Majtek”


Jak wspomina pan czasy walki w „Parasolu”?

– W „Parasolu” cały czas trzeba było walczyć. Byliśmy oddziałem dyspozycyjnym dwa zgrupowania północ pułkownika Wachnowskiego. Byliśmy oddziałem odwodowym, czyli nie mieliśmy stałych pozycji i gdzie Niemcy atakowali i groziło to przebiciem sił niemieckich, tam wysyłali nas. Zatykaliśmy wszystkie możliwe dziury we froncie.

Ile lat walczył pan w „Parasolu”?

– Byłem w „Parasolu” do końca jego istnienia.

Jaka była pańska reakcja w momencie usłyszenia nowiny o pierwszych strzałach na Westerplatte?

– Zaczęło się bombardowaniami. Niestety to nie było tak, że cała polska o tym wiedziała, ponieważ radia nie były wtedy bardzo popularne a przede wszystkim bardzo dużo kosztowały. A ponieważ było zagrożenie i trzeba było się przed nim chronić, to my tak naprawdę interesowaliśmy się wyłącznie tym co działo się na naszym podwórzu. Ja nie interesowałem się całością wojny, bo nie mieliśmy wiadomości, po prostu nie dochodziły one do nas. Po kilku dniach były apele prezydenta Starzyńskiego jak zbliżali  się Niemcy, żeby opuszczać Warszawę. My oczywiście jak najszybciej wyjechaliśmy ale następnego dnia tata zdecydował, że musimy wrócić do domu i tak naprawdę przez cały wrzesień 1939 roku mieszkaliśmy u siebie.

A czy wojna wybuchła  tak nagle czy Polacy wiedzieli, że na pewno do niej dojdzie?

– Przede wszystkim to polskie społeczeństwo nie wierzyło w to, że może uniknąć wojny. Stało się to momentalnie i to w bardzo tragiczny sposób dla Polaków.  Niemcy zaatakowali nas w bardzo brutalny sposób. Cała Polska była na pierwszej linii frontu.

W „Parasolu” brał Pan udział w akcjach okupacyjnych?

– Tak, brałem udział w takich akcjach. Byłem wtedy w najmłodszej grupie mięliśmy wtedy od 16 do 17 lat.  Najpierw, żeby brać udział w akcjach okupacyjnych  musiałem przejść szkolenie i potem brałem udział w kilku dosyć niegroźnych akcjach  zbrojnych.  Takie dwie najważniejsze, w których brałem udział to akcja na sklep „Ormonde” na ulicy Jasnej. To był sklep rowerowy. Ja osobiście brałem udział w osłonie , patrzyłem czy nie idą żołnierze niemieccy a moi koledzy weszli do sklepu, sterroryzowali właściciela i jednego oficera, też Niemca, który przypadkiem tam się znalazł. Następnie wyprowadzali rowery na ciężarówkę, która podjechał prosto pod wejście do sklepu i zaczęli pakować na nią rowery. W drugiej takiej akcji rowerowej brałem udział w centrum niemieckiej dzielnicy. Również był to magazyn rowerowy, były do niego dwa wejścia, koledzy stali na straży i tego kto chciał wejść wpuszczali ale w środku był on już aresztowany. Akcja trwała 20 minut połowa siedziała w środku i rozmontowywała rowery a reszta wynosiła grupy wynosiła je na zewnątrz i wsadzali wszystko również do samochodu. W tym miejscu stworzył się wtedy taki warsztat rowerowy, wszystko na szczęście bardzo sprawnie szło ,bo każdy miał przydzieloną swoją rolę. Ukradliśmy kilkadziesiąt rowerów przeznaczonych dla wojska. Brałem jeszcze udział  w takich akcjach zarekwirowania samochodu ciężarowego, tak jak mówię nie były to bardzo groźne akcje.

A jaki był próg wiekowy, żeby przystąpić do „Parasola”?

– Teoretycznie to było osiemnaście lat. Ale zwykle harcerze po akcjach w małym sabotażu mogli po kilku latach przejść do grup szturmowych. Jednak ja chciałem jeszcze wcześniej walczyć i razem z kolegami przeszliśmy do grup szturmowych trochę wcześniej. Udało nam się to, ponieważ nikt wtedy nie sprawdzał legitymacji ani niczego podobnego i po prostu nie mogli nas sprawdzić.

A w jakim wieku pierwszy raz szedł Pan kanałem?

– Byłem w Parasolu czyli mogłem mieć wtedy jakieś osiemnaście lat. Wchodziliśmy ostatni jako grupa osłonowa przy ul. Długiej. Było to o godzinie drugiej, drugiego września 1945 roku i wyszliśmy o szóstej nad ranem.

Jak Pan się wtedy czuł?

– Jak ja się czułem przed wejściem do kanału, bo to jest ważne. Z kolegami w nocy wchodziliśmy do kanału. Na szczęście Niemcy nie atakowali w nocy ale czasem chodzili i  patrolowali. My wchodziliśmy do kanału przy ul. Długiej. Właśnie w tamtych okolicach bardzo często chodzili i bardzo baliśmy się, że mogą nas zobaczyć i zacząć strzelaninę. Po prostu chciałem uciec. Dla mnie wejście do kanału pomijając nieprzyjemny zapach było bardzo przyjemne i z myślą, że uciekam z piekła Starówki, szedłem tym kanałem jak po promenadzie.

Skąd pomysł na pseudonim „Majtek”?

– Wszyscy koledzy z mojego zastępu byli wodniakami. Ja też chciałem być wodniakiem i w 1942 roku wybudowałem kajak, ponieważ każdy musiał mieć własny sprzęt. Niestety nie mogłem sobie przybrać pseudonimu oficerskiego, gdyż w momencie przyjęcia do parasola gdy zmieniało się pseudonimy, koledzy stojący przede mną wybrali te lepsze, typu admirał, kapitan a mi pozostał majtek.

Rozmawialiśmy z generałem „Gryfem”, który odniósł wrażenie, że pierwszy dzień powstania był raczej spokojny. Czy pana również miał takie odczucia?

– Tak, było naprawdę spokojnie. Niemcy widocznie uciekli z niektórych części Warszawy. Nie było tego codziennego terroru. Polacy natomiast pokazali się na ulicach Warszawy już jako żołnierze z różnym ekwipunkiem wojskowym kompletnie bez konsekwencji.

Czy przez całą swoją służbę był pan pewien, że robi słuszną rzecz i dlaczego?

– To trzeba zrozumieć jak my się czuliśmy podczas tej  okupacji. W żadnym mieście Niemcy chyba nie wprowadzili takiego terroru. Wejście do powstania to było wejście z okupacji w wolność. Na to czekała młodzież. Myśmy się nie zastanawiali czy to jest politycznie właściwe czy też nie.

Co miał pan na celu pisząc książkę „Przemoczone pod plecakiem 18 lat”?

– Kolega z drużyny ps.” Żaba”, reżyser filmów animowanych, wybitny człowiek o wybitnych osiągnięciach, kiedy spotkaliśmy się jak co roku 1 sierpnia na cmentarzu wojskowym w naszej kwaterze, powiedział mi, że tyle ludzi napisało już książki z perspektywy generała, marszałka, pułkownika, a nikt tak naprawdę nie napisał książki z perspektywy normalnego żołnierza. Zaproponował mi bym to ja napisał tą książkę, a  ponieważ miał na mnie bardzo duży wpływ intelektualny, to postanowiłem stanąć na wysokości zadania. Napisałem książkę w zasadzie o mojej drużynie. O garstce kilkunastu kolegów, którzy potrafili za siebie oddać życie. Tak właśnie było w moim przypadku, gdyż kolega z drużyny dwa razy ocalił mi życie samemu się narażając. Kiedy byliśmy na cmentarzu Ewangelickim i za późno doszedł do nas sygnał o odwrocie. Musieliśmy przejść przez kilku metrowy mur, żeby wydostać się z cmentarza. Byliśmy pod ostrzałem a ja jako ostatni byłem wyczerpany i nie potrafiłem się wspiąć na mur. Wtedy „Kok”, najbardziej wysportowany żołnierz z naszej grupy, podał mi rękę i przeciągnął przez mur. Drugi raz także „Kok” pomógł mi przy pałacu Krasickich na ul. Barokowej. Byliśmy w budynku obok, którego przechodził patrol Niemców. Żeby być bezpiecznym musiałem przejść przez okna tego budynku ale znów byłem tak wyczerpany, że nie mogłem. Wtedy „Kok” po raz kolejny przeciągnął mnie do środka gdzie było już spokojnie.

A ilu żołnierzy liczyła pańska drużyna?

– W naszej drużynie były dwie sekcje. Pierwszą dowodził mój kolega „Bosman” i ona liczyła przeszło 12 osób a druga sekcja, którą dowodził pierwszy ranny w naszej drużynie, czyli „Kryza”, liczyła 6 osób.

Czy był pan kiedyś ranny?

– Tak, byłem bardzo lekko ranny. Uderzył w moją rękę odłamek pocisku. Ale było to tak nikłe, że nawet tego nie poczułem tylko zorientowałem się po zobaczeniu kropelek krwi na ziemi.

Czy był pan gotów w każdej chwili oddać życie za Ojczyznę, miewał pan jakieś momenty zwątpienia, kryzys?

– Młodzież w czasach tego reżimu była bardzo patriotycznie nastawiona. Ja nie wyobrażałem sobie, że mógłbym nie być w to zaangażowanym. Nie mógłbym wtedy kolegom w oczy spojrzeć , tak przynajmniej wtedy myślałem. Choć idąc na wojnę myślałem, że mogę zginąć ale jak chyba każdy miałem nadzieję, że ja to chyba nie zginę.

Generał „Gryf” opowiadał nam, że czasem w wąskich kanałach ludzie panikowali i nie dało się dalej iść. Czy był pan kiedyś w podobnej sytuacji?

– Ja się nie spotkałem z tego typu sytuacją ale jak byłem w kanale przy kościele św. Anny, ktoś przed nami zaczął histeryzować. Na szkoleniu dla cywilów przed wejściem do kanału mówiliśmy, że nie można się odzywać bo Niemcy jak coś usłyszą to wrzucą do środka granat. Jednak ktoś się nie słuchał i krzyczał, że chce wyjść. Wtedy jeden z żołnierzy wziął coś ciężkiego, prawdopodobnie buty i rzucił je krzycząc „granat”. Wszyscy momentalnie zamarli i cisza była już aż do wyjścia.

Czytając pańską książkę bardzo zainteresowała nas postać Anny pańskiej dziewczyny. Czy zna pan jej dalsze losy?

– Anna poszła na Czerniaków jako sanitariuszka. Przez jakiś czas pytałem się o nią ale ludzie mówili, że prawdopodobnie zginęła i już pogodziłem się z tą myślą.

Dziękujemy bardzo za rozmowę. Myślę, że duża część naszego pokolenia skorzysta z tego wywiadu.